Aleksandra Kowol

Politologię na Uniwersytecie Śląskim ukończyłam niedawno, bo zaledwie rok temu, dlatego też wspomnienia związane z tą uczelnią są stosunkowo świeże. Najbardziej w pamięci utkwiła mi sytuacja z drugiego roku studiów. Mieliśmy zajęcia z młodym doktorem, o którym na uczelni krążyły już legendy – że taki wymagający, że zaliczenie jego przedmiotu w pierwszym terminie graniczy niemal z cudem, itp. Większość grupy oczywiście podchwyciła te rewelacje i na pierwsze zajęcia uczęszczała z mieszanymi uczuciami. Ja z kolei niespecjalnie się nimi przejęłam, czego dowód, bynajmniej nieświadomie, dałam bardzo szybko…
Zostaliśmy podzieleni na grupy i każda z nich miała na kolejnych zajęciach przedstawiać swoje referaty. Mojej grupie trafił będący wtedy na czasie temat „Traktatu Lizbońskiego”. Dyplomacja nigdy nie była moją najmocniejszą stroną i zawsze mówiłam, co myślałam, dlatego i podczas wygłaszania swojej części nie omieszkałam stwierdzić, że „Osobiście jako politolog nie przeczytałabym od deski do deski kilkuset stron tego dokumentu, więc tym bardziej nie można tego wymagać od przeciętnego, niezainteresowanego sprawą człowieka”.
Jak nietrudno się domyślić, usłyszawszy moje słowa, grupa zamarła i spoglądała to na mnie, to na wykładowcę. W końcu, co jak co, ale politolog nie powinien się przyznawać do braku większego zainteresowania takim dokumentem, no chyba, że jest mną ;) Kiedy sama się zreflektowałam co chlapnęłam, aż bałam się usłyszeć co na to pan doktor. Ale on, z właściwą sobie delikatną ironią i uśmiechem powiedział: „Pani Olu, pani się nie patrzy na mnie, ja się nie patrzę na panią – my się nie znamy. Bo w przeciwnym razie musiałbym pani tego nie zaliczyć!”
Tak czy inaczej wykładowca zapamiętał mnie sobie, tym bardziej, że nie była to moja jedyna wpadka, ale na szczęście nie odbiło się to na mojej końcowej ocenie. Już za pierwszym podejściem zgarnęłam piątkę do indeksu ;)

 

Aleksandra Kowol